"Ja" i metamorfozy

Od tylu już lat żyję jak człowiek wygnany z głębszej mojej osobowości, a równocześnie skazany na to, by ją zgłębiać. W ciągu tych lat docierałem do niej w nieustającym trudzie, często jednak myślałem z przerażeniem, że ją gubię - że oto zaciera się pośród procesów historii, gdzie decyduje ilość, czyli masa. To wszystko wiąże się z imieniem Adam, które noszę. Jest to imię, poprzez które muszę się spotykać z każdym człowiekiem - równocześnie zaś w tym właśnie imieniu to, co wnosi każdy człowiek, może zezwyczajnieć, a nawet może się zdewaluować. Trudne mam imię. Ileż razy myślałem, że muszę zatrzeć swoje ślady, że siebie samego muszę zatrzeć, by w ten sposób utożsamić się z każdym człowiekiem, którego dzieje pisze tłum. Czy pisze je tylko od zewnątrz? Oto stale powraca myśl, że powinienem w każdym człowieku odnaleźć siebie - szukając nie od zewnątrz, lecz od wewnątrz -


(Wchodzi wielu ludzi. Wypełniają w sposób przypadkowy i bezładny przestrzeń, w której znajduje się Adam. On zrazu nie odwraca się ku nim, czuje jednak ich obecność.)


- oto ludzie, którzy wychodzą z bram huty... mają na sobie robotnicze kombinezony i kurtki skórzane - oto przechodnie: mijają mnie na rogu ulicy, nie patrząc w moim kierunku

- oto ci, którzy trafiają do swych mieszkań i cicho zamykają za sobą drzwi, lub zatrzaskują furtki ogrodów

- jedni patrzą z przejęciem na to, co poza nimi, inni nawet nie odwracają wzroku

- wszyscy przechodzą: każdy z nich niesie w sobie nieuświadomioną treść, która nazywa się człowieczeństwem. Z tym łączy się bolesne doświadczenie tylu pokoleń. Czy można w nim się ukryć? Czy trzeba je, wręcz przeciwnie, wydobyć z ukrycia, jak przedmiot, który się podziwia lub też którym się gardzi? O, człowieczeństwo, które możesz być wypełnione po samą swą górną granicę, lub wyniszczone po samą dolną! Jaka jest odległość tych granic?

"Ja" i metamorfozy tylu ludzi. Zawsze przed tym stoję. Zdecydowałem o pewnym człowieku, by go wyłączyć przed nawias i z kolei podstawić jakby wspólny mianownik pod dzieje wszystkich ludzi. Niech będzie obecny we wszystkich, a zarazem niechaj nie będzie żadnym z nich. Potem przyjrzałem się uważnie temu człowiekowi i rozpoznałem: to jestem ja sam. Wszyscy przechodzą. - Patrzę w kierunku tych, którzy odeszli, w kierunku tych, którzy zginęli w walce. To prawda, że wszyscy walczymy - lecz, czy wszyscy jesteśmy żołnierzami? Patrzę w kierunku tych, którzy nadchodzą. Czy to prawda, że z mojej winy "nadchodzić" znaczy to samo co "zbliżać się ku śmierci"?